Homilia na VI Niedzielę Zwykłą „B” (12.02.2012))

ks. Mariusz Szmajdziński

CZY CHCESZ BYĆ WCIĄŻ TRĘDOWATYM?

Przypomnijmy sobie na początek mit o Syzyfie. Jeżeli wierzyć Homerowi, to Syzyf, założyciel i pierwszy król Koryntu, był najmądrzejszym i zarazem najsprytniejszym z ludzi. Umiał wzbudzać ogólną sympatię ludzi, a nawet samych bogów, którzy zapraszali go na uczty do swojej siedziby na Olimpie. W pewnym momencie Syzyf poczuł się na tyle pewnie, że nie tylko zaczął wykradać boskie pokarmy i napoje, ale także zdradzać zasłyszane boskie tajemnice. Bogowie postanowili w końcu zesłać na niego śmierć i go ukarać. Chociaż raz udało mu się przed nią zbiec, to – jak zapewne pamiętamy ze szkolnych lat – nie uniknął kary. Ta natomiast miała być bardzo ciężka. Syzyf musiał bowiem wtoczyć ciężki, okrągły kamień na szczyt wysokiej góry. Jednak ten kamień z woli bogów tuż przed szczytem nagle całym swoim ciężarem staczał się w dół. Umęczony Syzyf schodził wówczas w dół i wszystko zaczynał od początku. W ten sposób jego trud miał trwać bez końca. Z tego faktu zrodziło się powiedzenie „syzyfowa praca”.

Bardzo ciekawe refleksje w oparciu o ten mit zapisał Albert Camus w eseju zatytułowanym „Mit o Syzyfie”. W trakcie lektury znajdujemy takie słowa: „Interesuje mnie Syzyf podczas tego powrotu (...). Twarz, która cierpi tak blisko kamieni, sama jest już kamieniem. Widzę jak ten człowiek schodzi ciężkim, ale równym krokiem ku udręce, której końca nie zazna”. Jest on zatem w pełni świadomy udręczenia, które go czeka.

Przywołuję ten mit w wersji mitycznej i filozoficznej, gdyż możemy odnaleźć wiele cech wspólnych z człowiekiem trędowatym z dzisiejszej Ewangelii. Po pierwsze jest on całkowicie świadom swojego udręczenia. Jest on powalony (zwróćmy uwagę, że w Ewangelii ten człowiek przed Jezusem pada na kolana) chorobą, która czyniła go kultowo nieczystym. Fragment z „prawa czystości” o przepisach odnoszących się do tej choroby (por. Kpł 13-14) słyszeliśmy w dzisiejszym pierwszym czytaniu. Trędowaty musiał być całkowicie wyłączony ze swej wspólnoty. Musiał opuścić swoich bliskich, swoją rodziną, a następnie chodzić poza miastem w podartym odzieniu i z zasłoniętą twarzą, żebrząc u napotkanych przechodniów o wsparcie. Taką chorobę, nieuleczalną prawie do współczesnych nam czasów, uważano powszechnie za szczególną karę Bożą. Tak było na przykład w przypadku doświadczanego Hioba, Miriam podnoszącej bunt przeciwko Mojżeszowi oraz Gechaziego, który zagarnął dla siebie podarunki od Naamana, a zarazem jego byłą chrobę. Potwierdzeniem tej biblijnej myśli o straszliwości trądu jest fakt, że w Biblii znajdujemy bardzo rzadko opisy uzdrowienia z tej choroby. Dwa w Starym i również dwa z Nowym Testamencie. Oprócz wspomnianego Hioba i Miriam oraz człowieka z dzisiejszej Ewangelii napotykamy jeszcze tylko jeden tekst o cudzie oczyszczenia z trądu – opis uzdrowienia dziesięciu trędowatych, pośród których był Samarytanin. To niewspółmiernie mało w porównaniu z innymi uzdrowieniami czy nawet wskrzeszeniami.

Powróćmy jednak do naszego trędowatego z dzisiejszej Ewangelii. Interesuje mnie, ilekroć czytam ten tekst, co się z nim działo po uzdrawiającym spotkaniu z Jezusem. Można powiedzieć, parafrazując słowa Alberta Camus, że będąc już nie tylko blisko cierpienia i osamotnienia, ale w samym jego wnętrzu, sam stał się cierpieniem i osamotnieniem. O tym jego stanie, o czyli chorobie i wykluczeniu ze społeczność zdrowych miał – zgodnie z Prawem Starego Testamentu – zadecydować kapłan. Analogicznie o jego wyzdrowieniu i powrocie do „czystych” decydował ten sam. Nie są zatem dziwne Jezusowe słowa: „…idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich”. Czy jednak przychodząc do Jezusa, upadając na kolana i mówiąc: „Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić”, wiedział, a właściwie czy wierzył, że stanie się czystym? Wydaje się, że tak, bo w chwili, gdy spadło z niego jarzmo trądu nie szukał rytualnie kapłanów, lecz „zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło”, wyrażając w ten sposób swoją radość i wdzięczność za wydobycie z nędzy. Być może, że trąd, a zatem cierpienie i samotność, przyjął z pokorą jako karę za swoje wcześniejsze grzeszne życie. Teraz więc tym bardziej rozgłaszał to, co się stało, zapewne donośniejszym głosem, niż prosił o uzdrowienie. Ciche i skromne „jeśli zechcesz, możesz mnie oczyści” zamieniło się w wielki magnificat, który przetrwał do naszych czasów. I choć Ewangelia milczy już na ten temat, to sądzę, że ta głoszona przez niego Dobra Nowina wypływała z jego wiary, która go uzdrowiła, i miłości, gdyż wiele mu darowano.

Stało się to, ponieważ Jezus został „zdjęty litością”, jak wyraźnie stwierdza dzisiejsza Ewangelia. W ten sposób objawia się ludziom Boże miłosierdzie – Jezus wydobywa człowieka z jego nędzy, zarówno tej fizycznej (w tym przypadku z trądu), jak i duchowej – z niewoli grzechu. Trzeba jednak mieć tę siłę, która pozwoli wyjść ze swojego osamotnienia i upaść na kolana przed Jezusem ze słowami „jeśli zechcesz, możesz mnie oczyści”.

Zostawmy owego człowieka z dzisiejszej Ewangelii pełnego wiary, miłości i wdzięczności na początku jego nowej drogi. Ponownie parafrazując słowa Alberta Camus można powiedzieć, że człowiek zawsze odnajdzie swój trąd, który czasami przylgnie do niego na całe lata. Trąd, który jest naszym stałym grzechem – trąd pychy i zazdrości, zdrad i nieuczciwości, rozwiązłości seksualnej i narkotyków, kradzieży i oszustwa. Jeżeli szczerze spojrzymy na nasze serce, to zobaczymy, że jest ono pełne takich gnijących ran. Ten nasz trąd sprawia, że i my jesteśmy w samotności, oddaleni od Boga i drugiego człowieka. Jednak i my możemy przypaść Jezusowi do nóg i mówić: „Jeśli zechcesz, możesz mnie oczyści”. Potrzeba tylko naszej wiary, naszej chęci, aby wydobyć się z tej nędzy. Tego właśnie nas uczy uzdrowiony z dzisiejszej Ewangelii. Mógł przecież znaleźć upodobanie w swoim trądzie, który pozwalał mu żebrać, wzbudzać litość i żyć z tego, co dadzą inni albo sam, może w sposób nieuczciwi, by zdobył. Przełamał tę barierę i własny wstyd, a przyznając się do własnej słabości, odszedł szczęśliwy. To między innymi dzięki niemu schodzili się ludzie zewsząd do Jezusa. My także możemy być wśród nich.

Może ktoś z nas pomyśli w tym momencie, że to wszystko na nic, że już tyle razy próbował zrzucić z siebie jarzmo swojego trądu, a on powraca i powraca. Czujemy w głębi serca, że chcemy być czyści, a jednocześnie widzimy, że nasze nawrócenie jest może taki syzyfowym wysiłkiem. Jeżeli jednak takie myślenie pojawia się w naszych sercach, to musimy sobie uświadomić, że po pierwsze znaleźliśmy upodobanie w naszym trądzie, w naszych grzechach i nie chcemy z nich wyjść, bo nie czujemy się nieczystymi. Przeciwnie jest nam z nimi bardzo dobrze. Po drugie, może uwierzyliśmy, że nasz trąd jest większy od Bożego miłosierdzia, że jest tak szkaradny, iż Jezus nie wejrzy nas „zdjęty litością”, lecz jedynie ze słowami potępienia. Jezus daje nam to uzdrowienie, którego każdy z nas potrzebuje. Jednak od nas zależy, czy z niego skorzystamy. A zatem, paradoksalnie, słowa „jeśli zechcesz, możesz mnie oczyści”, powinny głośno dziś nam zabrzmieć – „jeśli zechcesz, możesz być oczyszczony”.

Jesteś na facebooku? My też! :)


"Scriptura crescit cum legente"
"Pismo rośnie wraz z czytającym je" (św. Grzegorz Wielki)

Każdy rozmiłowany w Słowie Bożym napotyka w Biblii fragmenty, które sprawiają mu trudność w interpretacji. Zachęcamy zatem wszystkich odwiedzających stronę Dzieła Biblijnego do zadawania pytań. Na każde pytanie odpowiedź zostanie udzielona w ciągu około tygodnia, a następnie będzie ona opublikowana w sekcji "Pytania do Biblii".

Kliknij TUTAJ, żeby przesłać pytanie.