Ksiądz Marcin Kowalski
Jezus dotyka martwej ciszy
Złe duchy są podobne do monad: bez okien, bez drzwi, bez możliwości komunikowania się z innymi, i takimi chcą uczynić także nas. Chcą odebrać nam radość bycia, komunikowania się, radość relacji z drugimi. I doskonale to chyba czujemy, kiedy popełniamy jakiś grzech, kiedy nasze sumienie staje się ciężkie. Kiedy grzechy się gromadzą, coraz trudniej nam wychodzić do bliźnich, nawiązywać z nimi relacje, odpowiadać z miłością czy z empatią na ich sygnały, bo taka jest natura złego. On nas odcina od prawdziwych, życiodajnych relacji, począwszy od relacji z Panem, skończywszy na relacjach z drugimi.
Ksiądz Marcin Kowalski
Jezus dotyka martwej ciszy
Dzisiejsza – krótka, bo licząca zaledwie kilka wersetów – Ewangelia wg św. Mateusza, którą czytamy i modlimy się tego dnia, ukrywa w sobie znacznie więcej treści i jest znacznie bardziej wymagająca, niż na pierwszy rzut oka może nam się wydawać.
Jesteśmy w dziewiątym rozdziale Ewangelii Mateuszowej, wypełnionym cudami Jezusa. Dzisiaj wnikamy w historię Jezusa uzdrawiającego opętanego niemowę. Mateusza nie interesują cuda jako takie, ale po pierwsze wiara tych, którzy właściwie wręcz popychają Jezusa do czynienia cudów, a po drugie miłosierdzie samego Jezusa, objawione właśnie w Jego cudach. O nim będzie w dzisiejszej Ewangelii.
Zacznijmy od sceny uzdrowienia opętanego niemowy.
Przed Jezusem staje człowiek, który cierpi ze względu na obecność w nim realnego zła – Złego. Ten Zły w ekstremalnej formie opętał go do tego stopnia, że ten człowiek stracił mowę. O tym, że on nie był niemową od urodzenia, dowiadujemy się, kiedy Jezus go uzdrawia, bo człowiek odzyskuje wówczas swoją mowę. To opętanie sprawiające, że on zamyka się na świat zewnętrzny, nie potrafi się z nim komunikować, doskonale oddaje naturę samego zła. Od najmniejszego do największego grzechu zło – w zamyśle kusiciela – ma prowadzić właśnie do tego, by wytrącić nas z wszelkich relacji z innymi. Po pierwsze, przetrącić nas w relacji z Bogiem, a potem odciąć od relacji z bliźnimi.
Złe duchy są podobne do monad: bez okien, bez drzwi, bez możliwości komunikowania się z innymi, i takimi chcą uczynić także nas. Chcą odebrać nam radość bycia, komunikowania się, radość relacji z drugimi. I doskonale to chyba czujemy, kiedy popełniamy jakiś grzech, kiedy nasze sumienie staje się ciężkie. Kiedy grzechy się gromadzą, coraz trudniej nam wychodzić do bliźnich, nawiązywać z nimi relacje, odpowiadać z miłością czy z empatią na ich sygnały, bo taka jest natura złego. On nas odcina od prawdziwych, życiodajnych relacji, począwszy od relacji z Panem, skończywszy na relacjach z drugimi.
Kiedy Jezus wyrzuca z człowieka złego ducha, on natychmiast odzyskuje mowę, czyli Jezus przywraca mu także wszystkie relacje, możliwość komunikowania się ze światem zewnętrznym. On już nie jest zamkniętą w sobie monadą bez drzwi i bez okien. Jezus po prostu otwiera go na innych, na łaskę, na relację z Panem, ale także na innych ludzi.
Widzimy później dwie diametralnie różne reakcje na cud Jezusa. Tłum reaguje z zadziwieniem i zachwytem. Faryzeusze reagują wręcz bluźnierstwem: Wyrzuca złe duchy mocą ich przywódcy. To jest także jeden z powodów, dla których Mateusz nie przywiązuje tak wielkiej wagi do cudów samych w sobie. Widzimy, jak różnie cuda mogą być interpretowane. Widzimy także tłum, który w tej chwili niemal obnosi Jezusa na rękach, a niedługo, w tej samej Ewangelii, ten sam tłum będzie Go skazywał na śmierć. Jeśli nie ma się wiary w obecność i działanie samego Boga, cuda nie są dowodem.
Jezus – co bardzo ciekawe – w żaden sposób nie komentuje tych reakcji na cud. Jedyną rzeczą, na jakiej Mu zależy, jest wiara. Nie widzi jej ani w faryzeuszach, ani w tłumie. To jednak nie zniechęca Go do kontynuowania misji. Jezus to Boski Wędrowiec, Lekarz ciągle w drodze. On nie spocznie, dopóki nie znajdzie otwartych serc, a nawet w tych, które jeszcze nie są do końca przygotowane, będzie próbował coś zmienić, będzie próbował zasiać swoje słowo, swoją moc, swoją obecność. Widzimy, jak Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski, zataczając – jak podaje tekst grecki – wielkie koła. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości.
Bardzo ciekawe jest to rozróżnienie, którego dokonuje ewangelista Mateusz: Jezus leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości. To jest miejsce wymagające od nas trochę wmyślenia się w to słowo Boże, a także – jak za chwilę o tym się przekonamy – w samych siebie. W tekście greckim choroby oznaczają dolegliwości fizyczne, które Jezus leczy. On dotyka ciała ludzkiego. Ale równie bardzo zależy Mu na naszej duszy czy na pokładach duchowych i na cielesności. Nie oddziela tych dwóch rzeczy.
Później w tekście pojawiają się słabości. W języku greckim to jest bardzo ciekawe słowo. Można je oczywiście potraktować jako synonim choroby, ale ono posiada wiele ciekawych znaczeń. W tekście greckim np. oznacza ciszę morską, jakąś ciszę śmiertelną, bez żadnego powiewu, czy martwe miejsce na morzu. Ta słabość może także oznaczać rezultat jakiejś choroby, rzeczywistą słabość fizyczną czy delikatne miejsce ciągle narażone na niebezpieczeństwo po przebytej chorobie. Jezus dotyka także tych czułych, najczulszych miejsc w naszym życiu, w naszym sercu. Dotyka ran, które pozostały po chorobie i wciąż są newralgicznymi punktami, gdzie może rozwijać się jakaś wewnętrzna infekcja. Jezus dotyka wszystkich miejsc, w których panuje śmiertelna cisza.
Co motywuje Jezusa do nieustannego obchodzenia miast, wiosek, do dotykania ludzi i ich serc? Motywuje Go coś, co w Ewangelii Mateusza przetłumaczono jako litość. To nie jest dobre słowo. W każdym razie reakcją Jezusa na to, że widzi nas umęczonych życiem i – dosłownie – porzuconych, że widzi nas samotnych, męczących się z tym życiem, widzi, że jesteśmy jak owce nie mające pasterza, jest śpieszenie do nas na ratunek. Nie tylko wiara, bo przecież często nam jej brakuje, zmusza Jezusa do tego, by przybyć nam na ratunek, by dotykać serc, żeby leczyć. Bieda, którą często w nas widzi, a która działa równie wymownie, jak nasza wiara, sprawia, że ten Boski Wędrowiec, Boski Lekarz po prostu do nas spieszy. Więcej: On zdaje sobie sprawę, że ta misja będzie rozciągała się na pokolenia i prosi swoich uczniów, by błagali, by takich lekarzy było więcej: Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo.
Dlaczego ta Ewangelia jest tak wymagająca? Dlaczego jest tak bogata? Po kilkakrotnym wczytaniu się w nią, ciągle wmyślam się w to, co jeszcze Pan może tu powiedzieć, i na pewno – oprócz tego, co mówię – może powiedzieć jeszcze więcej.
Po pierwsze: ona nam uzmysławia naturę działania zła i każdego grzechu, który zamyka nas na drugich i na relację z Panem. Jeśli tylko odczytujemy w sobie niechęć do spotkania z bliźnim, skupienie się na sobie, to jest to absolutnie sygnał, abyśmy, zamiast przeistaczać się w monadę, zamiast ulegać kolejnym pokusom, zamiast kumulować w sobie grzechy, po prostu udali się do Pana, żeby On nas uwolnił, uzdrowił w sakramencie pokuty i pojednania.
Po drugie: wymagającym miejscem tej Ewangelii, w które warto się wmyślić, są te słabości, które leczy Jezus, martwe miejsca, cisza panująca tam, gdzie powinien wiać Boży Duch, obumarłe relacje, miejsca i rzeczy, o których nawet nie chcemy mówić, słabości, nieponazywane lęki, które w sobie nosimy.
Co jest takim moim miejscem?
Ostatnio na Bronxie często rozmawiam z ludźmi przychodzącymi na plebanię. W jednej z rozmów dotknęliśmy kwestii inercji, czyli pasywności w życiu. Pewna osoba skarżyła się na to, że nie potrafi podejmować Bożych wezwań, że nie ma ani wyobraźni, ani specjalnie chęci do tego, by realizować w życiu Boże słowo. To właśnie jest miejsce powstającej w nas ciszy, które woła, by Jezus go dotknął. Ale najpierw musimy trochę w nie wejść. Musimy zastanowić się, dlaczego ta śmiertelna cisza, cisza bez powiewu Ducha Bożego, w nas powstała. Z czym ona jest związana? Czy z niewiarą we własne siły? A może ze zranieniem, które trzeba przebaczyć? Czy z niewiarą, że Bóg może działać w tej konkretnej sytuacji?
Bóg chce leczyć w nas te słabości, te miejsca bez powiewu Ducha Bożego, i lituje się nas nami. Wspomniałem już, że to nie jest dobre słowo. W Ewangelii św. Mateusza mówi się, że Jezus reaguje całym sobą, bardzo emocjonalnie. Tekst grecki mówi dosłownie: poruszają się wszystkie Jego wnętrzności, kiedy widzi nas samotnych, zmagających się z życiem, porzuconych, jak owce niemające pasterza. To nie jest tylko litość. Litość jest tu złym słowem. To jest właśnie miłosierdzie. Jezus doskonale rozumie naszą sytuację. Miłosierdzie polega właśnie na tym: na zrozumieniu ludzkiej słabości. Jezus ma jakiś plan dla tych naszych martwych miejsc. Litość zasadniczo polega na emocjonalnym wczuciu się w sytuację drugiego, ale nie proponuje żadnego rozwiązania, nie rozumie drugiego. Jezus doskonale rozumie nasze słabości, ograniczenia i proponuje plan, lekarstwo na to – Boże słowo. Jesteśmy często jak owce porzucone, niemające pasterza, bo nie idziemy za Jego słowem. I stąd pojawiają się w naszym życiu momenty ciszy, w której brak powiewu dotykającego nas i leczącego Ducha Bożego. Jezus proponuje nam swoje słowo, które może nas z tej ciszy wyprowadzić.
To jest wymagająca Ewangelia, bo trzeba trochę wmyślić się w momenty naszej ciszy. Nie za bardzo oczywiście, żebyśmy nie obarczyli swojego umysłu, serca, jałowym myśleniem, ale na tyle, na ile Duch Boży pozwala nam wnikać w siebie, na ile daje nam światło.
Prośmy, żeby Jezus wskazywał nam miejsca śmiertelnej ciszy, bez poruszenia Jego Ducha, które On chce leczyć. Niech przed naszymi oczyma pozostanie obraz Jezusa, który niestrudzenie, często wbrew reakcjom naszego serca, wbrew naszej małej wierze, obchodzi nieustannie wszystkie miasta i wioski, czyli puka do wszystkich moich drzwi i zamkniętych jeszcze okien, żeby mnie obudzić, żeby wydobyć mnie ze snu skupienia na samym sobie. Puka, bo doskonale rozumie moją sytuację, bo On jest pełen miłosierdzia. Amen.