Dobre Słowo 18.07.2010 r. – XVI niedziela zwykła C
Pan Bóg na pielgrzymce
Nie ukrywam, ale mówię wprost, że często w relacjach z niektórymi osobami najzwyczajniej w świecie brakuje mi cierpliwości. Nie potrafię przełamać w sobie zniecierpliwienia w słuchaniu, tłumaczeniu pewnych rzeczy czy też oczekiwaniu na to, że druga strona zechce – poza tym, co ma do powiedzenia – posłuchać też tego, z czym chciałbym się do niej zwrócić. Podejrzewam, że ta osoba może podobnie reagować na mnie, mieć problem z rozumieniem tego, z jakimi intencjami do niej się zwracam. Na szczęście Pan Bóg nie ma z nami tego problemu. On nie męczy się ani nie nuży. Podjął się bardzo konsekwentnie trudu oswajania naszych serc z Jego Sercem. Celem tego jest niesamowita perspektywa – dar życia, w którym już nikt tych problemów nie będzie miał. W którym słowo będzie szło za słowem. Spojrzenie będzie skupione na spojrzeniu. Serce będzie wyczuwało drugie serce.
Bóg podjął się trudu oswajania naszych serc z Jego obecnością. Przychodzi do nas w rozmaity sposób. Chce, abyśmy byli w oczekiwaniu na Jego przyjście bardzo autentyczni, żeby mógł nas zastać w tym stanie, w którym jesteśmy. I żeby nasze serca brały pod uwagę każdą okoliczność życia jako miejsce prawdopodobnego spotkania z Jego obecnością, Jego miłością, z Jego pragnieniem doprowadzenia nas do pełni zbawienia.
Dziś liturgia Bożego słowa mówi o nawiedzeniu, jakiego podjął się Bóg w podróży do człowieka, w pielgrzymce do ludzkiego serca.
W pierwszej odsłonie staje przed nami Abraham, który siedzi u wejścia do namiotu w najgorętszej porze dnia. W Polsce i nie tylko mamy warunki pozwalające nam zrozumieć moment, w którym znalazł się Abraham. Najgorętsza pora dnia. Każdy z nas mógłby powiedzieć: O Boże, ale grzeje! Jaki upał. Abraham byłby tu pierwszy na liście. Trzeba wziąć pod uwagę, że warunki kraju, w którym on żył, są spotęgowane. Media podały, że na przykład w Italii temperatura przekroczyła 40 stopni i powszechne są omdlenia.
Abraham w najgorętszej porze dnia, czyli w czasie najmniej sprzyjającym świadomemu przeżywaniu go, siedzi u wejścia do namiotu. Ale jest bacznym obserwatorem tego, co dzieje się wokół niego. Wie, że Bóg potrafi zaskoczyć, że umie zdobywać ludzkie serca bardzo nietypowo – w zupełnie niekonwencjonalny sposób. Przekonał się o tym, kiedy Bóg zaprosił go na spacer nad brzeg morza, w nocy, żeby w hotelu wielogwiazdkowym – czyli na otwartej przestrzeni – liczył gwiazdy na niebie lub ziarnka piasku, żeby go przekonać o potomstwie, które go czeka. Spotykamy teraz Abrahama w momencie, gdy żadna z tych obietnic nie została zrealizowana, kiedy może czuć się wystawiony do wiatru, kiedy być może myśli o tym, że oto Bóg jawi się tylko Ten, który tylko obiecuje, a niczego nie spełnia. W tym momencie Abraham rozgląda się wokoło. Spojrzawszy dostrzegł trzy ludzkie postacie naprzeciw siebie. Widząc je u wejścia do namiotu podążył na ich spotkanie. Abraham wychodzi na spotkanie Tego, który przychodzi przez te postacie, pokłoniwszy się im głęboko.
Abraham daje nam bardzo wyraźny sygnał i podpowiedź, że każde wydarzenie dziejące się w naszym życiu wymaga przyjęcia z szacunkiem. Łatwiej i z większym zrozumieniem przyjmujemy okoliczności, w których potrafimy uchwycić jakiś sens, które są w czasie dla nas dogodne. Trudniej przyjąć nam wydarzenia przychodzące w najgorętszej porze życia, kiedy wszystko wydaje się kipieć, kiedy już z każdej strony dostajemy taki ładunek, że jedyne, co nam zostaje, to powiedzieć: Mam dosyć. Abraham daje nam sygnał: Przyjmij każde wydarzenie twego życia z największym szacunkiem. A pokłoniwszy się im głęboko, rzekł: „O Panie, jeśli jestem tego godzien, racz nie omijać swego sługi!”
O Panie, jeśli jestem tego godzien, racz przemówić do mnie przez to wydarzenie. Jeśli z naszej strony jest chęć wyjścia ku Bogu, to nie ma żadnych wątpliwości, że Bóg nas nie wystawi – On też w to wejdzie. Wejdzie w sposób, jaki sam wybrał, jaki będzie dla nas najwłaściwszy. Bo sposób, jaki Bóg wybiera, jest dla nas najwłaściwszy. To nam chce objawić Boże słowo.
Abraham przyjmuje Boga w gościnę, a tak naprawdę pozwala się oswoić z nietypowym przyjściem Boga do niego. Do jego małżonki Sary. Abraham jest na tyle gościnny, że nie wybrzydza, że to nie pora, nie wymawia, że nie ma gościa czym podjąć. Daje to, co ma. Autor natchniony mówi nawet, że potem podążył do trzody i wybrawszy tłuste i piękne cielę, dał je słudze, aby ten szybko je przyrządził. Daje w tym wydarzeniu i w tym spotkaniu to, co ma najpiękniejszego, bo angażuje się w nie autentycznie. Tylko tak może spotkać Boga autentycznie obecnego w jego życiu.
To, co otrzymuje, jest tym, na co czeka. „O tej porze za rok znów wrócę do ciebie, twoja zaś żona Sara będzie miała wtedy syna”. Bóg zostawia to, na co Abraham czeka z całą mocą swoich pragnień. Sprawiało to pewnie, że Abraham nie mógł spać. Może i płakał. Spełnia się to w najmniej oczekiwanym momencie.
Słowo w tej odsłonie zaprasza nas, abyśmy odkurzyli nasze relacje z Panem Bogiem w tej warstwie, gdzie pojawia się motyw oczekiwania. Żeby oczekiwanie było dla nas chlebem powszednim. Żeby szacunek do wydarzeń, w których uczestniczymy, był dla nas priorytetowy. Żebyśmy nie zbywali zdarzeń dziejących się w naszym życiu i nie zatrzymywali się tylko na zdarzeniach, ale byśmy przez nie szukali relacji z Panem, żywszego z Nim kontaktu. Pan nie ma przypadkowych spotkań. Zawsze przychodzi z pełną miłością. Z pełnią zbawienia.
Święty Paweł doświadczał różnych spotkań z Panem – od pełnych zachwytu i mocy, poprzez bardzo trudne, kiedy przeżywał okres ślepoty, badawczego tonu ze strony apostołów powołanych przez Jezusa w pierwszej kolejności – Piotra, Jakuba i Jana – kiedy podejmował walkę o to, żeby głosić Jezusa w zgodzie i porozumieniu z apostołami sceptycznie do niego nastawionymi. Mówi o rzeczy niebywałej: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Paweł spotyka się z Jezusem, Bogiem żywo obecnym w jego życiu, w udrękach i cierpieniach. Nie chce ich traktować jako bezowocnych. Nie wnika w inny sens tego, co przeżywa, w poczucie winy, nie pyta, czy mógłby ich uniknąć, czy nie, tylko dla dobra Jego Ciała, jednoczy te cierpienia z cierpieniami Jezusa. Mówi o sobie, że stał się sługą według zleconego mu włodarstwa, posługiwania. Ma wypełnić posłannictwo głoszenia słowa Bożego. W ten sposób chce głosić Boże słowo.
Staje wobec tego sposobu przyjmowania Pana jako tajemnicy. Absolutnie się tu nie mądrzy i zachęca nas, żebyśmy także my wobec wydarzeń naznaczonych trudem czy niezrozumieniem, nie stawali jako osoby, które chcą je zrozumieć, nad nimi panować, dysponować nimi i być ponad przeżycie udręk i cierpienia. Mówi, że jest to tajemnica, ukryta od wieków i pokoleń. Została objawiona tym, którym Bóg zechciał oznajmić, że w tej tajemnicy kryje się wielki bogactwo. Tym bogactwem jest Chrystus – nadzieja chwały. W udrękach, cierpieniach, w łzach pojawia się nadzieja uśmiechu, który nigdy nie zniknie, będzie pełen obecności zaangażowanego Serca. Tą nadzieją jest Chrystus – dodaje święty Paweł – pośród was.
Święty Paweł nie wpada w zachwyt ani przygnębienie, tylko mówi: głoszę Go razem z tymi, którzy podjęli się tej misji, upominając każdego człowieka i ucząc każdego człowieka z całą mądrością, aby każdego człowieka okazać doskonałym w Chrystusie.
Upominając i ucząc. Tak właśnie działa Boże słowo. Do ciebie, siostro i bracie, do mnie, to słowo jest kierowane jako upomnienie i nauka. Potrzebujemy się uczyć. Potrzebujemy być ciągle uczniami i uczennicami Chrystusa. Tam, gdzie się zagalopujemy i powiemy: Aha, już wiem. Tak, to Pan. Już wiem, słyszałem – dostajemy po nosie. I dobrze, że dostajemy po nosie, bo to nie my jesteśmy panami historii, panami dziejów, panami wydarzeń dziejących się w naszym życiu. To Jezus jest jedynym Panem i On przez przykład Abrahama i świętego Pawła dziś do nas przemawia i zaprasza nas, byśmy pozwolili Mu do nas przychodzić – może w nietypowy sposób, ale ciągle naznaczony miłością, która chce nas oswoić z faktem wiecznego przebywania z Bogiem.
W trzeciej odsłonie stają przed nami dwie bardzo bliskie Sercu Jezusa kobiety: Maria i Marta. Z całym bogactwem swej kobiecości zbliżają się dziś do Jezusa – każda na tym etapie odkrywania tego, kim jest, na jakim się znajduje.
Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie, wyraża przez to też miłość, czułość, troskliwość, chęć zaopiekowania się tymi darami, które widzi w Jezusie. Marta – jak zauważa ewangelista Łukasz – uwijała się koło rozmaitych posług. Także tym sposobem stara się przyjąć Serce Jezusa w swoim sercu, zbliżyć się do Niego. Przedziwna sytuacja, bo przecież obie dążą do tego samego celu. Obie też są autentyczne. To jest cudowne w Ewangelii, że nie pomija tego faktu. Ewangelista Łukasz wydobywa z całości spotkań Jezusa z ludźmi i ten moment, żeby pokazać nam, jak bliski codzienności, naszym zmaganiom, sposobom odkrywania i przyjmowania Pana – bardzo oryginalnym, bo własnym – jest On. Jest Chrystus.
Ciekawe i zasługujące na uwagę jest też to, że Marta bardzo zasadniczo przystępuje do Jezusa. Szuka w Nim zrozumienia i swojego miejsca, kiedy mówi: „Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła”. To jest Marta. To jej etap odkrywania Jezusa. Jezus w tym etapie pragnie być odnaleziony – nie chce być zlekceważony ani pominięty. Słowa skierowane do Marty, podkreślające dwukrotnie jej imię, wyrażają zrozumienie dla jej troski, ale chcą skierować tę troskę na właściwe tory. W słowach „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego” Jezus bardzo pragnie wprowadzić jej troskę na ten obszar, w którym On przebywa. Żeby jej zatroskanie o techniczną – ważną – stronę przyjęcia Jezusa nie zastąpiło jej Jego samego. Żeby mówienie o tym, jak bardzo potrzebna jest pomoc, żeby ugościć Jezusa, nie przekreśliło tego, co najpiękniejsze, czyli przebywania z Jezusem.
Jezus podejmuje się rzeczy bardzo ryzykownej z punktu widzenia naszego ludzkiego odbioru. Mówi: „Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”. Dziwne byłoby nie odnaleźć w tych słowach momentów z życia rodzeństwa, kiedy jeden z rodziców mówi: Zobacz, twój brat lepiej to zrobił. Przy takich wspomnieniach dotyka naszych serc jakaś przykrość, bo byliśmy postawieni pod murem porównywania nas do kogoś. Jednak w ustach Jezusa nie ma cienia pogardy czy zdyskredytowania tego, co ma do zaoferowania Marta. Jest chęć zaproszenia do tego, co najważniejsze, do bliskości.
Jezus objawia nam Ojca, który chce bardzo konkretnie przybliżać swoje Serce do naszych serc. Pragnie przebywać w gościnie u nas. On podjął olbrzymią pracę, by oswajać nas ze sobą.
Panie Jezu, prosimy Cię, aby nasze oczy i serca czuwały w najgorętszych porach dnia, w najbardziej bezsensownych chwilach życia i żeby przyjmowały to, co się dzieje, jako Twoją odpowiedź, a nie czekały na taką odpowiedź, jaka nam się wydaje przekonująca.
Uzdolnij nas mocą Ducha Świętego, abyśmy byli Ci wdzięczni za Twoją pielgrzymkę do naszych serc, za troskę o to, byśmy byli coraz bliżej Ciebie. Daj nam łaskę bycia Twoim uczniem, Twoją uczennicą, Twoim sługą, Twoją służebnicą, a nie panem tego, co dzieje się w naszym życiu. I pstrykaj nas w nos. I porównuj nas z tymi postawami, które przypominają Marię, kiedy zachowujemy się jak Marta, troszcząc się o wszystko, tylko nie o czas, w którym serce może odpocząć w Twoim Sercu, w którym czułość – tak bardzo przez nas upragniona – może znaleźć swoje prawdziwe ukojenie. Nie w człowieku, nie w zajęciach, nie w modlitwie nawet, ale w Tobie, żywo obecnym w naszym życiu.
Ksiądz Leszek Starczewski