Bóg przychylnie nastawiony
Instynktowne wyczucie, że Bóg jest przychylny człowiekowi, towarzyszy dziś czterem osobom przynoszącym paralityka. Tydzień temu słyszeliśmy o trędowatym, który też wyczuwał, że jeżeli Bóg jest, to musi działać. To nie może być ktoś uśpiony, kto siedzi sobie na wygodnym fotelu, patrzy na świat, trzyma zapałkę w zębach i kiwa z politowaniem głową. – Nie, to musi być ktoś bardzo zaangażowany w losy człowieka.
Niedawno jeden z moich kolegów księży opowiadał, że w czasie wizyty duszpasterskiej trafił do starszej kobiety, która przeżyła Auschwitz. Z drżącymi dłońmi i bardzo dużym zaangażowaniem, widocznym w postawie i oczach, prosiła: Proszę księdza, niech księża mówią nam na kazaniach, że Bóg nas kocha, że Bóg jest miłością.
Gdyby powiedziała to osoba, która łatwo mówi o Panu Bogu i jednocześnie przeklina, czyli ulega obłudzie, to słowa te byłyby mało wiarygodne. Ale jeżeli mówi to kobieta, która przeszła swoje w życiu, to musi to brzmieć prawdziwie. Ona instynktownie wyczuwa, że jeżeli Bóg jest, to musi być przychylny człowiekowi. Jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje w tym dziwnym świecie – jak śpiewał kiedyś Czesław Niemen – to musi być przychylny człowiekowi, musi być nastawiony do niego z całą mocą miłości.
Instynktowne wyczucie, że Bóg jest przychylny człowiekowi, towarzyszy dziś czterem osobom przynoszącym paralityka. Tydzień temu słyszeliśmy o trędowatym, który też wyczuwał, że jeżeli Bóg jest, to musi działać. To nie może być ktoś uśpiony, kto siedzi sobie na wygodnym fotelu, patrzy na świat, trzyma zapałkę w zębach i kiwa z politowaniem głową. – Nie, to musi być ktoś bardzo zaangażowany w losy człowieka.
Osoby przynoszące trędowatego wyczuwają to. Ale samo wyczucie, sam instynkt, to za mało, można go łatwo zgasić. Łatwo można się w kimś zakochać i szybko może minąć zauroczenie. Łatwo miłość małżeńska może przejść w przyzwyczajenie, co jest ogromną plagą. Straszne, kiedy ktoś jest z drugą osobą z przyzwyczajenia.
Nie wystarczy sam instynkt, samo przeczucie, że coś musi być, że Bóg działa. Potrzebne są konkretne czyny. Chyba za dużo mamy słów. Niektórzy mówią, że wystąpiła inflacja słowa, czyli za dużo się mówi, a za mało się czyni.
Kiedy nie wystarcza samo słowo, ludzie przychodzą do Jezusa. Jest problem, bo żeby dostać się do Boga, którego w Chrystusie rozpoznają jako działającego, muszą pokonać niejedną przeszkodę. Nic łatwo nie przychodzi. Łatwo zdobyta dziewczyna, chłopiec, łatwo przyjdzie, łatwo odejdzie. Łatwo zdobyte małżeństwo, może się szybko rozpaść. Wysiłek, trud, wpisane są w serce człowieka. Coś, nad czym się trudzimy, ma swoją wartość – zostaje, jest trwałe. Coś, co przyszło nam łatwo, łatwo odejdzie.
Niosący paralityka stają wobec pewnego problemu – muszą go pokonać. Chrystus wychodzi z ukrycia. Tydzień temu Ewangelia kończy się momentem, kiedy Chrystus szuka odosobnienia. Teraz pojawia się nagle w Kafarnaum i tam ludzie szukają Go – najprawdopodobniej w domu Szymona Piotra. Cały dom jest nabity ludźmi. Nie da rady się tam dostać. Cóż z tego, że może Bóg jest, działa, może jest przychylny człowiekowi, ale ja tego nie doświadczam… Innym się udaje, mnie nie…
Oni znajdują jednak sposób na to, żeby dostać się do Boga, którego rozpoznają w Chrystusie jako przychylnego człowiekowi. Jest to bardzo ważne przesłanie dzisiejszej Ewangelii. Jeśli chcę mieć kontakt z żywym Bogiem, to muszę znaleźć sposób na to, żeby osobiście do Niego się dostać, wydobyć się z tłumu, z bycia kimś anonimowym. Wydobywam się z tego, co może mnie paraliżować, żeby osobiście szukać Boga. Wspomniana na początku kobieta miała blisko dziewięćdziesiąt lat i na swoim koncie takie przeżycia jak Auschwitz, a jednak dalej szukała Boga, bo od Niego nie ma urlopu ani ferii.
Jeżeli ktoś chce doświadczać żywego Boga, to przebija się przez każdą przeszkodę, żeby osobiście Go doświadczyć. Przebijają się przez istniejące przeszkody ci, co przynoszą paralityka. Kto wpadłby na taki pomysł, żeby rozebrać dach i bezpośrednio przed Chrystusem złożyć swój problem, swój paraliż?... Bo przecież w osobie paralityka nie kryje się ktoś, kto jest tylko i wyłącznie chory, unieruchomiony, ale ewangelista ukrył tam każdy paraliż, który może dotknąć człowieka. Paraliżem może być wspomniane już przyzwyczajenie i obojętność. Zresztą, przyzwyczajenie szybko przechodzi w obojętność.
Kiedyś pytałem młodego człowieka: Jak żyjesz?, odpowiedział mi: Z przyzwyczajenia. Niektórzy boją się obudzić rano, bo widzą dzień jak wielką górę, na którą muszą się wspinać, bo mają tyle obowiązków, tyle spraw do załatwienia…
Często czujemy się sparaliżowani. Tym paraliżem może być jakaś niedokończona rozmowa w rodzinie, w małżeństwie, ojca z córką. Paraliżem może być odłożona na bok modlitwa: później się pomodlę. Później, później, aż przychodzi końcówka dnia, czyli najgorszy czas reklamowy, mówiąc językiem medialnym, i wówczas zostają jakieś trzy minuty na zmówienie w półśnie Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo. Wtedy modlitwa nie działa, wtedy rzeczywiście – jeśli Pan Bóg jest, to jest jakiś daleki, obojętny, na pewno nie bliski.
Możemy przeżywać paraliż tak, jak człowiek przyniesiony przez czterech. To nie jest Ewangelia odległa od naszych realiów, od codzienności.
Drugie, bardzo ważne przesłanie jest pytaniem stawianym nam dzisiaj przez Chrystusa: Co jest moim paraliżem?
Co ostatnio mnie sparaliżowało?
Co sprawiło, że przyzwyczajenie wdarło się we mnie, że obojętność zaczyna machać do mnie z daleka ręką i mówi: Jesteś mój, i tak cię złowię…?
Tym, co może pomóc w odpowiedzi na pytanie: co jest moim paraliżem, na pewno jest refleksja. STOP, zatrzymaj się. W pośpiechu nie da się wychwycić pewnych rzeczy. Co to za wyjaśnienie spraw małżeńskich, rodzinnych w pośpiechu?... W pośpiechu możemy się tylko skrzywdzić, niczego nie wyjaśnimy. Na wyjaśnienie pewnych spraw trzeba znaleźć czas. Na rozmowę z Bogiem potrzebny jest czas, a nie pośpiech. Pośpiech nas wykańcza. Muszę włączyć stopa.
Niedługo w Kościele – już w środę – takiego stopa będzie można włączyć. Okres Wielkiego Postu to czas baczniejszego przypilnowania się, żeby mną paraliż nie owładnął.
Chwila refleksji pomaga odkryć, co jest paraliżem, i pomaga zbliżyć się do Tego, który ma władzę nad paraliżem i może od niego uwolnić. Tym Kimś jest tylko Chrystus. Nie ma wiele sposobów. Jest tylko jeden i jest nim Chrystus. Tylko On jest Zbawicielem świata. Nie ma wielu zbawicieli, jest tylko On.
Drugą pomocą w zatrzymaniu się, oprócz refleksji, mogą być życzliwi ludzie, przyjaciele, którzy widzą, patrząc z boku, że dzieje się z nami coś nie tak. Czterech przyniosło sparaliżowanego. Czterech. Czasem ktoś o własnych siłach nie jest w stanie zobaczyć, że zakręcił się wokół siebie – kręci się, kręci i zbiera się mu w życiu na wymioty. Ma już serdecznie dosyć, chciałby wyjść i trzasnąć drzwiami, powiedzieć: koniec!
Tymi, którzy mogą nam wówczas pomóc, są często nasi przyjaciele czy osoby stojące z boku, a nawet ktoś spotkany „przypadkowo”, kto zwrócił nam na coś uwagę. Ba, może to być nawet ktoś nielubiany, kto powie coś i sprawi, że w pewnym momencie poczujemy się jakby wylano nam na głowę kubek zimnej wody. Pan Bóg ma różne sposoby, żeby przywrócić nam normalne życie, funkcjonowanie.
Modlitwa za pogubionych nie jest jedną z możliwości. To obowiązek przyjaciół. Tam, gdzie w rodzinie, w małżeństwie brakuje słów, żeby sobie pewne rzeczy poustawiać czy uporządkować, potrzebna jest modlitwa. Tam, gdzie ludzkie słowa nie pomogą, Boże słowa pomogą.
Pamiętam wyznanie anonimowego alkoholika, który wyszedł z uzależnienia, to znaczy świadomie podjął terapię, bo warto pamiętać, że z uzależnienia można wyjść na dwa sposoby: albo przez cud, albo przez terapię, a nie o własnych siłach. Opowiadał, że tym, co przyczyniło się do tego, że powstał – wziął swoje łoże i zaczął chodzić – była jego mama, która go denerwowała. Klepała zdrowaśki, spała z radiem, w kółko powtarzała jedno i to samo, aż nawet kilka razy ją popchnął, a ona wstawała, brała różaniec i modliła się dalej. I jej modlitwa zwyciężyła, bo to zadziała. Bo, jak słyszeliśmy w drugim czytaniu, Bóg dotrzymuje obietnicy, Bóg mówi tak każdemu, kto naprawdę chce – nie temu, któremu wydaje się, że chce, albo temu, który coś mówi, ale tak naprawdę nie jest przekonany, że to zadziała, ale temu, kto znajduje sposób, jak znalazł sposób trędowaty i jak znaleźli sposób czterej niosący sparaliżowanego. Wytrwałość jest tutaj bardzo istotna, niezwykle ważna.
Tym, co pomaga, jest przyjacielska rozmowa i modlitwa. Czasem dialogi z Panem Bogiem są rzeczywiście bardzo trudne. Nieraz wydaje się, że Pan Bóg jakby nas odpychał. Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty w swoich pamiętnikach pisała, że miała bardzo długi czas w swoim życiu, kiedy wydawało się jej, że Pan Bóg mówi do niej: Nie jesteś moim dzieckiem. Odejdź, nie chcę cię znać. Ona jednak trwała. Nic nie czuła na modlitwie, a jednak przychodziła. Matka Teresa z Kalkuty – ta sama, która zbierała z ulicy trędowatych, sparaliżowanych i pozwalała im godnie umierać – miała takie dialogi z Bogiem.
Czasem w tych dialogach słychać prawdę o tym, co dzieje się w naszym sercu. Prorok Izajasz o tym przypomina, kiedy Pan Bóg nazywa rzeczy po imieniu: Przykrość Mi zadałeś twoimi grzechami, występkami twoimi Mnie zamęczasz. Znudziłeś się Mną – mówi Bóg.
Znudziłem się Bogiem, znudziło mnie to… – czasem trzeba sobie to powiedzieć. Po co? – Żeby wyznać Bogu: Nudziło mnie to, nie umiałem znaleźć osobistego sposobu na spotkanie z Tobą. I tak jak psalmista prosić: Uzdrów mnie, Panie, pozbieraj mnie na nowo. Przyzwyczaiłem się do modlitw, nic mi one nie dają, a to dlatego, że się przyzwyczaiłem.
Warto to odkryć, żeby odnaleźć radosną prawdę: Bogiem nie da się znudzić. Nie da się znudzić miłością. Można się znudzić sposobem wyrażania jej. Może trzeba zmienić formę modlitwy, może trzeba przyjrzeć się temu, jak rozmawiam z Panem Bogiem. Może faktycznie jest to turkot wagonów, które pędzą gdzieś w myślach. Może nie ma tam serca…
Zatem, wsłuchani w słowo Boga, który ma dziś dla nas gotowe wsparcie, prośmy dla siebie nawzajem po pierwsze o refleksję, żeby włączył się nam STOP, żebyśmy choć odrobinę przyjrzeli się, jak jest z naszymi relacjami do Pana Boga i do siebie. Po drugie o to, abyśmy zainwestowali w modlitwę. A może niektóre rzeczy trzeba wreszcie wyrzucić w spowiedzi, powiedzieć o nich wprost, choćby nawet cały konfesjonał się trząsł, choćby ksiądz jawił się nam jak jakieś straszydło… Może wreszcie trzeba to z siebie wyrzucić.
Po trzecie, prośmy dla siebie o to, abyśmy odkryli, że z pewnością Pan Bóg nie zaprzestał się o nas troszczyć. Wystarczy tylko otworzyć oczy na swoich przyjaciół, a może nawet i na wrogów, którzy powiedzą nam coś od Niego – coś, co pomoże rozgrzać zimne serce. Tylko słońce potrafi skutecznie stopić śnieg. Tylko miłość Boga, którą Jezus przynosi nam szczególnie w Eucharystii, w czasie Mszy Świętej, potrafi rozgrzać nasze oziębłe serca.
Panie, przychodzisz do nas i znasz wszystkie nasze paraliże, dziękujemy Ci, że się nimi nie zrażasz, że przez proroka Izajasza mówisz: Ja, właśnie Ja przekreślam twe przestępstwa i nie wspominam twych grzechów. Dziękujemy Ci, że nas prosisz: Nie wspominajcie wydarzeń minionych, nie zamęczajcie się, nie roztrząsajcie w myśli dawnych rzeczy. Oto Ja dokonuję rzeczy nowej: pojawia się właśnie.
Daj nam, Panie, rozpoznać Ciebie, jako Boga przychylnie nastawionego do naszego życia.
Pozdrawiam w Panu – ks. Leszek Starczewski.