"...Dobrym Słowem" - z 9-ego stycznia (2008)

Miłość czy lęk?

1 J 4,11-18; Ps 72; Mk 6,45-52

Zjawy przychodzące w snach, uprzedzenia, strachy, są nam bliskie. Nie ma się co dziwić apostołom i nie ma się co dziwić swojej naturze, że ona właśnie tak reaguje, bo jeszcze nie jest w pełnym posiadaniu Pana, jeszcze nie jest Mu poddana i uległa. Dlatego Chrystus, widząc to zatrwożenie i słysząc krzyk uczniów, zaraz przemawia do nich: "Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się". Zawołanie Chrystusa połączone z wyznaniem, które jednoznacznie sytuuje Go jako zjednoczonego z Jahwe – Ja jestem oznacza imię Boga – ma na celu powiedzieć uczniom: tu się patrzcie.

 

Święty Jan w kolejnej liturgicznej lekturze pierwszego listu przypomina nam o elemencie bardzo istotnym w kształtowaniu naszej wiary, a mianowicie o konkretnym przełożeniu jej na relacje z ludźmi. Jeżeli wierzymy, że Bóg jest miłością, jeżeli wierzymy miłości, jaką Bóg ma ku nam, jaką potwierdza przez oddanie swego Syna za ciemną stronę naszego serca, myśli, za syf grzechu, jaki w sobie nosimy, prowokujemy, który na nas spływa, a którym się nieraz karmimy – mamy to też przekładać na konkrety relacji z innymi osobami.

Umiłowani, jeśli Bóg tak nas umiłował, to i my winniśmy się wzajemnie miłować. Trzeba by z całą mocą podkreślić prawdę, którą już niejednokrotnie poruszaliśmy, że nie jest możliwa miłość do drugiego człowieka bez przyjęcia miłości Boga. Po prostu się nie da… Nawet osoby deklarujące się jako niewierzące – z różnych przyczyn – nie wiedząc o tym, czerpią z miłości, która ma jedno źródło, ponieważ miłość jest z Boga. Chcąc, nie chcąc, odkrywają swoją wolność do miłowania dzięki ziarenkom zasianym w ich sercach przez poszukiwanie prawdy, miłości, dobra. To poszukiwanie – wcześniej czy później – może doprowadzić ich do Źródła, jakim jest Bóg.

Nie jest możliwa miłość do drugiego człowieka bez przyjęcia miłości Boga, a przyjęcie miłości Boga jest wymagające. Nie tylko chodzi o spełnienie polecenia, żeby się miłować wzajemnie, ale o właściwą troskę, klimat do miłości, którą się przyjęło. Właściwe przyjęcie miłości Boga zawsze będzie przekazaniem jej drugiemu człowiekowi. Maryja jest tu fantastycznym przykładem: przyjęła miłość – biegnie do Elżbiety, spieszy w góry do swojej krewnej, żeby miłość realizować w praktyce.

Często gubimy się w tym przekazie miłości, w oglądaniu Boga w drugim człowieku, właśnie przez to, że chcielibyśmy jakoś zatrzymać ją w sobie, wtulić w siebie, zamknąć tylko i wyłącznie dla siebie, często powtarzając: Mnie też się coś od życia należy… Należy mi się od życia miłość, ale nie dla siebie mi się miłość należy. Przeze mnie należy się innym. Pomagając innym, pomagamy sobie.

Święty Jan podkreśla bardzo istotną prawdę: Nikt nigdy Boga nie oglądał. Jeżeli miłujemy się wzajemnie, Bóg trwa w nas i miłość ku Niemu jest w nas doskonała. Czyli potwierdza, że jeśli właściwie pielęgnujemy miłość, jeżeli wzajemnie przekazujemy ją sobie od Boga, to Bóg trwa w nas. Niewidzialny Bóg staje się widzialny przez konkretną troskę o drugiego człowieka, przez zapytanie się o kogoś w pracy, zauważenie kogoś w szkole, w domu…

Mamy miłość przekazywać – wychodzić z nią dalej. Jest to ryzykowne zajęcie, bo ciągle gdzieś w nas budzi się lęk, obawa: A jak się skompromituję, zaliczę jakiś obciach, to co powiedzą? Coś takiego może się budzić, ale dokąd będziemy tylko żywić lęk, a nie zmierzymy się z nim i nie wyjdziemy – no trudno, będzie obciach, znowu mnie ktoś zrani – dopóki nie podejmiemy próby przełamania się, to nie doświadczymy właściwych klimatów miłości, nie zakosztujemy tego, że Bóg trwa w nas.

Często, drogie siostry i drodzy bracia, gubimy się w miłości, bo jej nie przekazujemy. Nie dlatego, że jej nie ma – ona jest! Poznajemy, że my trwamy w Nim, a On w nas, bo udzielił nam ze swego Ducha. Bo to nie z własnej inicjatywą mamy czerpać pomysły do tego, żeby komuś przekazać miłość, przebaczenie, ale właśnie z Ducha, z mocy udzielanej przez Boga. Boże, skoro wzywasz mnie do gestu miłości, skoro przez kolejny dzień mam na myśli jedną, czy druga osobę, która mnie zastanawia, denerwuje, to proszę Cię, abyś mnie umocnił w tym Duchu, którego mi udzieliłeś do wykonania konkretnego gestu.

Pamiętam sytuację, kiedy byłem dość skonfliktowany z jednym z moich kolegów. Konflikt narastał, nie dogadaliśmy mnóstwa rzeczy, ciągle się mówiło: Będzie lepszy czas, nadarzy się lepsza okazja… Lepszej okazji nie było, a wewnętrzne zablokowanie się na tego człowieka narastało. Po jednej, drugiej, trzeciej dość intensywnej modlitwie na kolanach – oczywiście pełnej jakiegoś buntu, niepokoju – doszło do spotkania face to face. I wtedy w sercu pojawiła się taka myśl: Boże, jeżeli ja rzeczywiście mam się do niego przełamać, choć cały drżę, nie do końca czuję się winny całej tej sytuacji, ale na pewno nie jestem też niewinny, to proszę Cię, żebyś dał mi potrzebną odwagę i siłę. Nie było jakiegoś specjalnego objawienia, anioł nie przyszedł i nie powiedział: O Leszku, teraz wstań i wyciągnij rękę! : ) Ale był gest zainteresowania ze strony tego właśnie kolegi i to niezwiązany z konfliktem. Po prostu zapytał o coś zupełnie innego. To wystarczyło, aby coś pękło, nastąpiła rozmowa i pewne porozumienie. Oczywiście nie cudowne, nadzwyczajne rzucanie się w ramiona i ach! i och! , ale pewne wyjaśnienie, nazwanie bardzo bolesnych spraw po imieniu. To jest możliwe, bo udzielił nam Pan ze swojego Ducha.

My także widzieliśmy i świadczymy, że Ojciec zesłał Syna jako Zbawiciela świata. Jako ksiądz, jako chrześcijanin, przede wszystkim jako człowiek, który został odnaleziony w Kościele przez Chrystusa i obdarzony łaską bycia Jego wyznawcą, też chcę zaświadczyć, że to jest możliwe. Raz Bóg przychodzi szybciej, raz odpowiada po dwóch-trzech dniach, a nieraz potrzebne są i dwa tygodnie, byleby tego sztucznie nie wydłużać, wyrażać ciągle gotowość: Boże, chcę… Pomóż, udzielaj swego Ducha i umacniaj w tymże Duchu…

Jeśli kto wyznaje, że Jezus jest Synem Bożym, to Bóg trwa w nim, a on w Bogu. Niezmiernie ważne jest wyznawanie – korzystanie z tych wskazań, które daje nam słowo. Nie tylko mam się ich nauczyć, zdać w formie jakiegoś egzaminu, czy powiedzieć komuś: Znam to, przeczytałem książkę, fantastyczny artykuł. To rozważanie było fajne, tylko je zastosować w życiu. Dopiero wtedy doświadcza się tego, jak Bóg trwa w ludzkim sercu, a ludzkie serce w Bogu.

Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam. Bóg jest miłością: kto trwa w miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim. Kto troszczy się o miłość, zabiega o Boga w sobie, a Bóg troszczy się o niego.

Przez to miłość osiąga w nas kres doskonałości, ponieważ tak, jak On jest [w niebie], i my jesteśmy na tym świecie. Mamy łączność. Ojcze nasz, któryś jest w niebie – mówimy. Przez miłość On jest obecny pośród nas.

Kolejna kwestia z tych rozważań: W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. I tu korespondencja z Ewangelią: potrzebne jest usuwanie z nas lęku. Święty Jan zachęca nas do tego. Nie oskarża i nie mówi: Słuchajcie, jak odkryliście w sobie lęk, to proszę się wyprowadzić, zmienić wyznanie. Zachęca: Jak dostrzegacie lęk, tym bardziej zbliżcie się z nim do Miłości, żeby Miłość mogła go z was usuwać, żebyście nie patrzyli na swoje życie jako na karę, kaprys Boga i żebyście nie widzieli w sobie – jak pisał w jednej z książek o. Wojciech Jędrzejewski – karzełków na dworze króla, które mają go zabawiać swoim życiem, podczas gdy on siedzi sobie znużony, patrzy na was i cały czas ocenia: Nie, nie, nie. To jest do niczego. To też ci się nie udało…

Dziękujmy Panu za to, że wychodzą z nas lęki. Pozwalajmy tym lękom zbliżać się do Miłości. Pozwalajmy Miłości usuwać nasz lęk. To jest możliwe, to działa – teraz też.

W dzisiejszej Ewangelii przyglądamy się zachowaniom Chrystusa, które sporo wymagają od naszego myślenia, od naszej wiary, od miłości i nadziei. Chrystus jest wymagający, bo wymagające jest też życie, które nam dał – wymagające naszego zaangażowania.

Jezus mocno angażuje się w sprawy ludzi – jesteśmy tuż po sytuacji, kiedy ogarnęło Go litość na widok słuchającego tłumu, kiedy rozmnożył chleb. Chce angażować się dalej i wyruszyć do Betsaidy. Po drodze Chrystusa i Jego uczniów czeka przeprawa łodzią na drugi brzeg.

Po rozmnożeniu chleba, przed odprawą tłumów, poleca uczniom, żeby wyprzedzili Go w podróży do Betsaidy.

Kiedy Jezus nasycił pięć tysięcy mężczyzn, zaraz przynaglił swych uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, do Betsaidy, zanim odprawi tłum. Gdy rozstał się z nimi, odszedł na górę, aby się modlić.

To ważny moment. Chrystus wie, skąd czerpał siłę do cudów, nauczania. Wie, ku Komu ma dalej kierować owoce tego, co udało Mu się uzyskać dla ludzi dzięki tej sile. Daje nam przez to kolejny ważny sygnał, aby być w stałej łączności, w żywej relacji z Bogiem. Żeby nie odkładać momentów modlitwy, dialogów z Panem, jako średnio przydatnych, czy przeznaczać na nie jakiś nieokreślony, zupełnie oderwany od realiów czas: później, po dzienniku, po wiadomościach, po filmie... Modlitwa ma być wpisana w rytm życia.

Wieczór zapadł, łódź była na środku jeziora, a On sam jeden na lądzie. Widząc, jak się trudzili przy wiosłowaniu, bo wiatr był im przeciwny, około czwartej straży nocnej – mniej więcej między trzecią a szóstą rano – przyszedł do nich, krocząc po jeziorze, i chciał ich minąć.

Jest tutaj podwójne wyzwanie dla uczniów: Jezus idzie, krocząc po jeziorze. Rzecz niebywała. Objawia się jako Pan sił, będących dla człowieka nie do okiełznania, na które człowiek jest właściwie zdany, przed którymi ma się chronić, z których ma umiejętnie korzystać. Ale chce też ich ominąć. To zupełnie tak, jak z chwałą Bożą w Starym Testamencie – Bóg, który niejako wyprzedza człowieka z jego trudnościami, chce iść na przodzie i pragnie, żeby się w Niego wpatrywać.

Nie jest to kwestia ominięcia i zostawienia uczniów samym z siłami przyrody, ale bycia na przedzie, bycia Tym, na którego trzeba patrzeć, bo to On przewodzi, wie, co jest dalej, co za zakrętem i wie, gdzie ma prowadzić.

Oni zaś, gdy Go ujrzeli kroczącego po jeziorze, myśleli, że to zjawa, i zaczęli krzyczeć. Widzieli Go bowiem wszyscy i zatrwożyli się.

Trudno spodziewać się innej reakcji. Gdy czytamy opis tego wydarzenia ewangelicznego z perspektywy naszego obecnego szukania Boga, trudno nam przenieść się w realia jeziora, morza, ale łatwiej nam będzie przejść do sytuacji, w których krzyczymy przerażeni tym, co nas czeka – na przykład budząc się rano, myśląc o obowiązkach, o stresach niewątpliwie wywoływanych w nas przez myśli związane ze spotkaniami, zobowiązaniami, które nie do końca jesteśmy w stanie podjąć. Taki krzyk i trwoga, w przeniesieniu na nasze realia, pojawia się także.

Zjawy przychodzące w snach, uprzedzenia, strachy, są nam bliskie. Nie ma się co dziwić apostołom i nie ma się co dziwić swojej naturze, że ona właśnie tak reaguje, bo jeszcze nie jest w pełnym posiadaniu Pana, jeszcze nie jest Mu poddana i uległa. Dlatego Chrystus, widząc to zatrwożenie i słysząc krzyk uczniów, zaraz przemawia do nich: "Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się". Zawołanie Chrystusa połączone z wyznaniem, które jednoznacznie sytuuje Go jako zjednoczonego z Jahwe – Ja jestem oznacza imię Boga – ma na celu powiedzieć uczniom: tu się patrzcie. Patrzcie przez zjawę, przeciwny wiatr, przez utrudzenie, bo rzeczywiście wiosłujecie w tym życiu, próbujecie ruszyć do przodu każdego dnia, dobić do brzegu wieczora, ze spokojem zakończyć dzień. Jest to często przerażające, osłabiające, nużące, ale nie na tym się koncentrujcie. Przeciskajcie się przez to dalej. Św. Paweł powie: Przez wiele ucisków trzeba nam przejść do królestwa niebieskiego. Jezus mówi: Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się. Tu koncentrujcie waszą energię. Patrzcie przez tę zjawę i dostrzegajcie, że Ja do was przychodzę.

Wszedł do nich do łodzi, a wiatr się uciszył.

Zastosowany przez Chrystusa zabieg ma określony cel. Jest nim kolejna próba wiary. Uczniowie, którzy tuż przed rozmnożeniem chleba wrócili do Jezusa pełni zachwytu, że egzorcyzmują, że mają władzę nad złymi duchami, są na topie popularności wraz ze swoim Mistrzem, po raz pierwszy stawiani są wobec próby, kiedy trzeba nakarmić tłum. Tu okazuje się, że mocy, której doświadczali względem złych duchów, nie potrafią przełożyć na wiarę w to, że i w sytuacji głodu tłumu będą sobie umieli poradzić, że z tej mocy można skorzystać również i wtedy.

Chrystus ma na celu tę wiarę umocnić.

Patrząc na apostołów, potrzebujemy spojrzeć też na siebie. Potrzebujemy dostrzec, że dosłownie każde doświadczenie życia jest ciągle pod mocnym światłem Ducha Świętego i pod osłoną słowa, które nas uzbraja. "Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się".

Doświadczenia i próby wiary są nam naprawdę potrzebne, bo życie jest wymagające. Wiara połowiczna, oparta tylko na jakimś zachwycie, powodzeniu, nie wystarczy. Wiara potrzebna jest wtedy, gdy się kompromitujemy, kiedy wychodzi z nas lęk. Próby są po to, żeby wyszedł z nas lęk, trwoga i wszelkie zjawy. Chrystus pragnie nas właśnie w tych sytuacjach umocnić. Chce z nas wydobyć śpiące demony, lęki, uprzedzenia. Chce umocnić wiarę i przekonanie, że odwaga jest w Nim, że nie bój się, pochodzi od Niego i jest skuteczne.

Oni tym bardziej byli zdumieni w duszy, że nie zrozumieli sprawy z chlebami, gdyż umysł ich był otępiały.

Dobrze, że apostołowie dokonali takiego odkrycia. Dobrze, żeby ono stało się też naszym udziałem, żebyśmy nie strugali superwierzących lub superniewierzących, tylko realnie podchodzili do kondycji, w jakiej aktualnie się znajdujemy. Jeżeli mam otępiały umysł, to trzeba to powiedzieć: Mam otępiały umysł, nie potrafię logicznie w tym wszystkim się odnaleźć. Mam otępiałe serce, nieskore do wierzenia, jak dwóch zamulonych uczniów uciekających z Jerozolimy do Emaus. Potrzebuję Kogoś, kto by mi te Pisma wyjaśniał, Kogoś, kto powie: Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się.

Droga siostro i drogi bracie, Chrystus do ciebie mówi. Nie jest tak, że w tej chwili ma tysiące spraw na głowie, ale na pewno nie twoje. Takie kłamstwo wmawia ci duch kłamstwa. Trzeba badać tego typu budzące się myśli i odrzucać je, nie wchodzić z nimi w dialog.

Chrystus mówi do ciebie i zaprasza cię do zażyłej rozmowy, ciszy, przebywania z Nim, żebyś mógł i w swoim sercu doświadczyć, co znaczy wypowiedziane przez Chrystusa słowo odwagi, co znaczy Ja jestem i co znaczy nie bój się.

Z dzisiejszego słowa wynika pytanie o nasze zjawy, trwogi, nasz krzyk, o nasze próby wiary.

Na ile patrzymy na przeżywane próby, jako na coś niezbędnie potrzebnego?

Na ile dostrzegamy, że Bóg w swoim Synu, Jezusie Chrystusie, wie, w którym momencie ma wkroczyć ze słowem: Odwagi, Ja jestem, nie bójcie się, wie, ile mogę wytrzymać, zna pomiar mojej kondycji i nigdy nie stosuje innych kryteriów jak tylko te, które mi sprzyjają? Nigdy nie przegnie, nie wykroczy poza moje możliwości, chociaż często będzie sprawiał wrażenie Kogoś, kto mnie omija, kto widząc, jak wiosłuję w życiu, kompletnie nie jest tym zainteresowany.

Prośmy o przymnożenie wiary w to, że konieczne są jej próby. Prośmy, żebyśmy mieli odwagę wypowiadać się z lękiem o naszych zjawach i o naszej trwodze. Prośmy, abyśmy naszą ufność czy prośbę o ufność przedstawiali nie tylko w słowie, ale także w staraniu, w konkretnych czynach, które w obrazie wiosłowania na jeziorze przez apostołów, mają być przełożone także na nasze zachowania.

Pozdrawiam w Panu –

ks. Leszek Starczewski