Ks. Jarosław Jagiełło
W śmierci jest życie
Wspólczesna Ambona nr 1 (2003) strony 162-165
1. Wydarzenie, jakim jest śmierć, ma rozmaite znaczenia. Najczęściej myślimy o ostatecznym rozstaniu, o definitywnym zakończeniu funkcji życiowych człowieka, o jego biologicznym końcu. Ale śmierć może mieć też jeszcze inne znaczenia. Śmierć ma swój wymiar etyczny. Matka i ojciec umierają każdego dnia dla swoich dzieci. To znaczy, że poświęcają siebie dla nich, z czegoś rezygnują, składają dla dzieci ofiarę ze swojego życia. Im bardziej oddają dla nich siebie, tym bardziej wiedzą, kim są, wiedzą, że są rodzicami. W rodzicielstwie wyraża się heroiczny wymiar ich istnienia. Zawsze bowiem wystawieni są na jakiś rodzaj śmierci ze względu na swoje dzieci. To ich codzienne umieranie, aż do kresu ich ziemskich dni, nieustannie rodzi życie. Dlatego możemy powiedzieć, że w śmierci obecne jest życie.
W dzisiejszą, piątą niedzielę Wielkiego Postu, Pan Jezus mówi do nas nieco tajemniczym językiem o swojej zbliżającej się śmierci. „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrzezostanie tylko samo, ale jeśli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12,24). Jezus przybliża nam w tym zdaniu nie tylko logikę życia przyrody, lecz odsłania nam przede wszystkim podstawową logikę swojego życia i życia każdego człowieka. Potrzebne jest obumieranie, aby mógł zrodzić się owoc – nowe życie. „Obumierać” znaczy tu – żyć ze względu na nowe życie. W swoim najgłębszym wymiarze obumieranie jest objawieniem się płodności, a płodność odsłania samo jądro logiki miłości. Oto paradoks śnierci, o której mówi Jezus z Nazaretu. Trzeba umierać, aby miłość – czyli życie dla innych i ze względu na innych – mogła się objawić w pełni.
My wiemy, że tym ziarnem pszenicznym jest sam Jezus Chrystus. Przyszedł na świat, aby powoli obumierać dla innych, aż do krzyża. To obumieranie, tożsame z boską miłością miało jedno imię. Przyszedł na świat, aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu (por. Mk 10,45), abyśmy życie mieli w obfitości. Chrześcijanin wie dobrze, że jego życie w obfitości nie powinno być zupełnie inne od życia tego, kto nam je podarował. Dlatego Jezus wzywa nas dziś, abyśmy za Nim szli (por. J 12,26), czyli próbowali żyć, tak, jak On żył i obumierali dla innych tak, jak On obumierał dla nas. Dopiero wówczas uczci nas Jego Ojciec, któru jest w niebie (por. J 12,26).
Zapytajmy w tym miejscu, czy Jezus Chrystus w swojej postawie bezgranicznej służbu wobec ludzi, nie był przypadkiem zupełnie przeciw sobie, aż do zatraty siebie? Czy zapraszając nas na drogę naśladowania Go, nie wzywa nas, abyśmy zatracili samych siebie? Owszem, można odpowiedzieć twierdząco na te pytania. Mogę jednak też powiedzieć, że mam prawo żyć najpierw dla siebie, a dopiero potem dla innych. Przecież, jeżeli nie będę żył najpierw dla siebie, aby siebie naprawdę mieć, to co dam z siebie innym? Tu jednak rzeba zadać sobie jeszcze inne pytania: czy Jezus rzeczywiście stracił swoje życie, ponieważ był cały dla drugich? O nie, wręcz przeciwnie, On żyje właśnie dlatego, że żył najpierw dla nas i umarł dla nas! Rodzice są rodzicami dlatego, że oddają swoje życie dla swoich dzieci! Wszyscy święci zachowali swoje życie, bo oddali je najpierw dla bliźnich. My też nie zatracimy siebie, gdy zapomnimy o sobie ze względu na innych. Dopiero wtedy będziemy naprawdę dla siebie. Niech, zatem nie dziwią nas słowa Jezusa: „Ten kto miłuje swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swojego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne” (J 12,25). Czasem dręczy nas pokusa, aby żyć dla siebie poprzez innych ludzi, na ich koszt. Takie życie jest być może łatwe i przyjemne, ale nie ma nic z ducha Ewangelii. Pytamy często o źródło rozmaitych kryzysów w Kościele. Odpowiedź leży jak na dłoni. Miarą wartości chrześcijanina w świecie i miarą jego człowieczeństwa jest miłość do bliźniego.
Pójdźmy o krok dalej w naszej wielkopostnej refleksji nad tajemnicą życia i śmierci. Na krótko przed godziną krzyża Jezus modli się publicznie tymi słowami: „Ojcze wsław Twoje imię” (J 12,28). O sławie mówimy zwykle w zupełnie innych okolicznościach, a już na pewno nie w sytuacji cierpienia i śmierci. Sława kojarzy się nam z chwałą, z uwielbieniem. O uwielbieniu Bożego imienia mówimy w Kościele w święto Zmartwychwstania Chrystusa, który za swoje uniżenie na ziemi, za swoje posłuszeństwo Ojcu aż do śmierci, dostępuje chwaly zmartwychwstania i zasiada po prawicy Ojca. Św. Jan ewangelista nic jednak nie wspomina w dzisiejszej Ewangelii o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, mówi raczej o Jego cierpieniu i śmierci. W tym więc kontekście pojawia się prośba o uwielbienie imienia Ojca Niebieskiego. Nie ma tu mowy o uwielbieniu po śmierci, lecz o wsławieniu imienia Bożego właśnie w Jezusowej godzinie krzyża.
Jezusowi wcale nie łatwo było umierać. Lękał się śmierci (J 12,27) i jawnie dał temu wyraz najpierw w spotkaniu z Grekami (J 12,20), a potem w ogrodzie oliwnym, gdzie prosił Boga Ojca, aby oddalił od Niego kielich goryczy (por. Łk 22,42). Pełen lęku jest jednak wierny swojemu powołaniu i dlatego prosi Ojca: wsław Twoje imię! Modlitwa Jezusa jest zgodna z wolą Jego Ojca, dlatego ją przyjmuje i potwierdza: „Już wsławilem i jeszcze wsławię” (J 12,28). Chwałą Boga było życie ziemskie Jezusa z Nazaretu i chwałą Bożą będzie Jego śmierć na krzyżu. W swojej modlitwie Pan Jezus wprowadza nas w samą głębie Bożego Objawienia w Jezusie Chrystusie. Przykładów Bożej miłości do człowieka dostarcza nam nie tylko chrześcijaństwo. Lecz o tym, że miłość Boga do człowieka wyraziła się w najwyższym stopniu w śmierci Boga na zhańbionym drzewie krzyża, mówi tylko i wyłącznie religia chrześcijańska. Bóg tak bardzo nas umilował, że dał swego Syna, aby ten, kto w niego wierzy nie zginął, ale miał życie wieczne (por. J 3,16). Przez śmierć Jezusa Chrystusa zostaliśmy uratowani od śmierci wiecznej. W śmierci jest życie! Gdy Jezus „wszystko wykonał, stał się sprawcą wiecznego zbawienia dla wszystkich, którzy Go słuchają” (Hbr 5,9).
Czy Jezus Chrystus musiał ponieść tę wprawdzie pełną miłości, lecz okrutną śmierć? Nie jest łatwo to zrozumieć. Niektórych nawet szokuje ten Boży „krok”. Niektórzy dopatrują się w nim absurdu Bożego działania. Czy warto było umierać? Czy świat się zmienił po godzinie odkupienia? Były wojny i są jeszcze okrutniejsze. Była nienawiść i jest jeszcze większa nienawiść. Była znieczulica i dziś zatacza coraz rozleglejsze kręgi. Była korupcja, a dziś zdaje się nie mieć granic. Pytamy jednak: kto mógł przebłagać Ojca za czyny ludzi, którzy poniewierają swoją wolność, jaką otrzymali od Boga w darze, aby mogli podążać wspaniałomyślnie drogą dobra? Mógł to uczynić tylko Jego umiłowany Syn. W tym wstrząsającym akcie miłości, obecnym w cierpieniu i krzyżowej śmierci, Jezus wsławił imię Ojca i pokazał, że miłość Boża jest potężniejsza od wszelkiego grzechu człowieka, który im bardziej sieje wokół siebie śmierć, tym bardziej chce od niej uciec. Wydarzenie śmierci Chrystusa pokazuje, że bez niego nie da się przezwyciężyć śmierci.
Jeśli my, chrześcijanie, chcemy być wiarygodni dla świata, jeśli Kościół chce być dla niego wiarygodny, to nie możemy tak żyć, jakby Chrystus nie umarł na krzyżu. Jeśli chcemy ten świat uczynić lepszym, a przecież tego chcemy, to nie możemy tak żyć, jak gdyby miłość Boża, pełna przebaczenia, nigdy się nie objawiła. Jeśli chcemy dać świadectwo naszej wiary w świecie, musimy zdobyć się na to, aby też umierać dla bliźniego; musimy zdobyć się na przebaczenie, aby i inni nauczyli się przebaczać. To wszystko brzmi jak pobożne życzenie, ale to nie jest życzenie, lecz potrzeba umierania z Chrystusem, aby mogło narodzić się nowe życie, lepsze życie, już tu, na ziemi.