"Dzielmy się Dobrym Słowem" - z Soboty XVIII tyg. zw. "I" (11.08.2007)

Wierni przez wiarę

Pwt 6,4-13; Ps 18; Mt 17,14-20

Wpoisz je twoim synom – to znaczy zadbasz, żeby słowa te przeszły na następne pokolenie – będziesz o nich mówił przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Pan tak dalece pragnie, aby liczyć się z Jego słowem i pozostać Mu wiernym, że kreśli wszystkie okoliczności życia. Dopiero wtedy to zadziała. Przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu… Wszystko ma być nasączone słowem Pana. Dopiero wówczas rozpoznasz moc życia. Dopiero wówczas spostrzeżesz, że prowadzi cię Bóg. Odświętne traktowanie tych słów nie wystarcza. Z całą stanowczością można powiedzieć, że chrześcijanin w dniu, w którym rezygnuje ze słowa Bożego, jest trupem. Jego spojrzenie na świat bez słowa Bożego nie niesie trwałej nadziei. Może dawać chwilową ulgę, zwolnienie z wyższych obrotów, ale nie niesie trwałej nadziei.

Panie, przemawiający do nas, uczyń nas prawdziwie obecnymi przy Tobie mocą Twojego Ducha. Uczyń obecnym nasz umysł, nasze serca i daj nam gotowość do działania, bez której nie doświadczymy tego, jak blisko i jak żywo jesteś obecny w swoim słowie i jak nas prowadzisz do Domu Ojca.

W kroczeniu za Panem są etapy odznaczające się pewną wyjątkowością, odświętnym charakterem. Wprawdzie każdy dzień jest świętem, ale są też w zbliżaniu się do Pana dni i chwile świętsze.

Jesteśmy świadkami takiego spotkania Pana z Jego ludem przez Mojżesza. Następuje tu pewna odświętność, moment decyzji, do której naród izraelski jest zobowiązany. Mojżesz przemawia do ludu i niezwykle mocno akcentuje prawdy związane z wiernością miłości – przemawia do ludu w imię Boga.

Mojżesz mówił do ludu: „Słuchaj, Izraelu, Pan, nasz Bóg - Pan jedyny. Będziesz miłował twojego Pana Boga z całego swego serca, z całej swojej duszy, ze wszystkich sił swoich. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję”.

Przełomowy moment. Te słowa, wydarzenia, wszystkie okoliczności, w których Pan przemawiał, pokazał się, udowodnił, dał znak, że jest, należy skwapliwie przechowywać w sercu. Trzeba je mocno w sercu wypisywać, czynić je ciągle żywymi, sprawiać, że będą wielkimi wydarzeniami.

Niech pozostaną w twym sercu te słowa. Z miłości je otrzymałeś, stanowią one esencję twojego życia. Bez wierności tym słowom przepadniesz, zginiesz, nawet jakbyś przez jakiś czas czuł się świetnie, że nie masz z nimi kontaktu. Jak wiemy, naród izraelski w takiej sytuacji się znajdzie, bo miód, mleko, czyli symbole obfitości, przysłonią mu oczy. Zabieganie, to, co się udało już zdobyć czy biadanie nad tym, że nie udało się czegoś osiągnąć, zasłonią oczy, zasłonią serce przed słowami, które Pan wypowiada.

Wpisuj je mocno w swoje serce!

Wpoisz je twoim synom – to znaczy zadbasz, żeby słowa te przeszły na następne pokolenie – będziesz o nich mówił przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu. Pan tak dalece pragnie, aby liczyć się z Jego słowem i pozostać Mu wiernym, że kreśli wszystkie okoliczności życia. Dopiero wtedy to zadziała.

Przebywając w domu, w czasie podróży, kładąc się spać i wstając ze snu… Wszystko ma być nasączone słowem Pana. Dopiero wówczas rozpoznasz moc życia. Dopiero wówczas spostrzeżesz, że prowadzi cię Bóg.

Odświętne traktowanie tych słów nie wystarcza. Z całą stanowczością można powiedzieć, że chrześcijanin w dniu, w którym rezygnuje ze słowa Bożego, jest trupem. Jego spojrzenie na świat bez słowa Bożego nie niesie trwałej nadziei. Może dawać chwilową ulgę, zwolnienie z wyższych obrotów, ale nie niesie trwałej nadziei.

Pan tak dalece chce, aby wpisać Jego słowo w życie, że proponuje czy też nakazuje swego rodzaju znak, który niestety na przestrzeni wieków stał się tylko pustym rytuałem. Chodzi tu o skórzaną skrzyneczkę, w której znajdował się zwój pergaminu z wypisanymi słowami: Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg twój, jest Bogiem jedynym. Będziesz miłował Go z całego swego serca.

Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Słowo ma motywować do działania, do konkretów. Trzeba nie tylko zasłuchać się w słowo, rozważyć je i odłożyć, ale ono ma cię motywować do konkretnych działań. Twoja ręka ma być czynna. Twoje dłonie mają być otwarte.

Niech one ci będą ozdobą między oczami. Poważni, ortodoksyjni Żydzi noszą do dziś filakterie – przewieszoną między oczami skórzaną szkatułkę z pergaminem, żeby patrzeć oczami Boga, i oświecać swój umysł słowem Pana. W tym świetle dopiero jest nadzieja.

Nie ma nadziei, jest nędzna parodia i żałosny spektakl życia tam, gdzie nie korzysta się ze słowa Bożego. Co to za życie bez słowa Boga? Słowo Boga jest życiem. Nie zapomnijmy, że kiedy Pan dawał słowo, kiedy zobowiązał lud do wierności mu, nakazał krwawą ofiarę. Dlaczego? – Bo słowo to życie i krew to życie. Tak dalece się związują. Bez relacji z żywym słowem jesteśmy trupami!

Słowo ma być ozdobą między oczami.

Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach. Wychodząc z domu, będziesz miał to słowo. Gdziekolwiek się udasz, słowo będzie z tobą, dopiero wtedy zacznie działać.

Czytam i rozważam słowo rano lub wieczorem – na następny dzień. Tyle, ile się da – jedno zdanie na cały dzień. I ruszam. Wypisuję je sobie przed oczami. Mam je przy ręku i na drzwiach mojego domu. W pracy żyję tym słowem, jednym zdaniem. Dopiero wtedy zacznie ono działać. W przeciwnym razie oszukujemy się, spędzamy sobie miło czas, zwracamy głowę czy też niestety stwarzamy stan rzekomej bliskości z Bogiem. Ma być konkret! Bóg zobowiązuje: Będziesz miłował, ukochasz to słowo. Z drżeniem całuję stopy Jezusa, który żywo w tym słowie przychodzi, bo On na nowo zawarł z nami przymierze przez swoją Krew.

Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach.

Siłą rzeczy wypływa z tych rozważań pytanie: Jak traktuję Boże słowo?

Jak traktuję słowo, którym Pan tak obficie mnie darzy w rozważaniach, codziennie głosi je w kościele?

Na ile mam czas dla Niego?

Skandalem czy też zupełnym nieporozumieniem jest rozważanie słowa Bożego w wolnym czasie. Znalazłam sobie wolny czas, więc rozważę słowo… Na słowo ma być wyznaczony święty czas! To ma być odświętna chwila dnia. Znajdzie się na to czas. Jeżeli weźmiemy pod ołówek to, co robimy z naszym czasem, z pewnością okaże się, że mamy go jeszcze sporo do wykorzystania, nawet przy zabieganiu charakteryzującym nasze życie.

Jeżeli na rozważanie słowa Bożego przeznaczamy jakieś ochłapy czasu, nie dziwmy się, że mamy ochłapy z życia, bo słowo jest życiem. Gdzie ma człowiek szukać życia, jak nie w słowie Pana? Jeżeli nie zmierzymy się ze słowem, to nie zmierzymy się z życiem. Jeżeli nasze spotkanie ze słowem jest bądź jakie, bądź jaki będzie dzień. Choćby osiągnąć po ludzku nie wiadomo ile sukcesów – cóż za korzyść człowiek odniesie, jeśliby cały świat tego dnia zyskał, a na duszy poniósł stratę?

Mierzenie się ze słowem to mierzenie się z dawką życia, które chce wyjść. Tak, jak podczas rodzenia się nowego życie występują bóle rodzenia, tak samo w rozważaniu słowa są bóle rodzenia nowego życia. Każdego dnia go potrzebujemy. Kto doświadczył, co to znaczy wejść w głębię słowa, ten nie może bez niego żyć.

Wypisz je na odrzwiach swojego domu.

Jaka jest moja relacja do słowa?

Jaki czas na nie znajduję?

Wybieram jedno zdanie, bo wszystkiego się nie da pojąć, wszystkiego nie da się przyjąć. Czasem wobec słowa czujemy się jak zaproszeni na obiad, na którym jest wiele potraw. Którą tu wybrać? Człowiek ani się nie naliże, ani nie naje. Wybieram jedno zdanie, ale wchodzę w nie głębiej. Nie przerażam się, że jest za dużo albo za mało. Jedno zdanie. Za mało? – W sam raz. Jednym zdaniem żyj.

Gdy Pan, twój Bóg, wprowadzi cię do ziemi, którą poprzysiągł przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakaowi i Jakubowi, że da tobie miasta wielkie i bogate, których nie budowałeś, domy pełne wszelkich dóbr, których nie zbierałeś, wykopane studnie, których nie kopałeś, winnice i gaje oliwne, których nie sadziłeś, kiedy będziesz jadł i nasycisz się, strzeż się, byś nie zapomniał o Panu, który cię wyprowadził z Egiptu, z domu niewoli.

Niewykluczone, że nie doświadczymy jeszcze tej obfitości Bożego prowadzenia czy też konkretnych znaków błogosławieństwa, z jakim spotyka się człowiek rozważający Boże słowo. Ale bardzo prawdopodobne jest, że już liznęliśmy, co to znaczy być pobłogosławionym przez Boga, kiedy poważnie podejdziemy do Bożego słowa, co to znaczy dostać nową dawkę sił, chęci, motywacji do życia. To jest ta obfitość, za którą nasze serce powinno tęsknić, a jeżeli nie tęskni, to musimy wołać: Boże, wzbudź we mnie głód słowa!

Szukajcie Pana, dopóki pozwala się znaleźć.

Obfitość błogosławieństwa czy też znaki potwierdzające, że Bóg rzeczywiście działa w moim życiu, następują wówczas, kiedy dochowuję wierności słowu. Nie zachwyt słowem, ale wierność słowu. Cóż z tego, że ziarno wpadło między skały, cóż z tego, że coś wyrosło… Nie zapuściło korzenia, bo nie było gdzie, i uschło. Cóż z tego, że padło na drogę, gdzie liznęło trochę ziemi… Ptaki je wydłubały. Żyzna gleba. O taką glebę staramy się. Daj się użyźnić! Daj się złapać na słowo Boże!

Strzeż się, byś nie zapomniał, byś się nie zachłysnął. Tyle tych konferencji, nauk, homilii… Co dalej?

Strzeż się, byś nie zapomniał o Panu, który cię wyprowadził z Egiptu, z domu niewoli, z twojego kręcenia się wokół siebie samego, z twojego mówienia tylko po to, żeby cię ludzie słuchali. Z tego wszystkiego każdego dnia wyprowadza cię Bóg.

Będziesz się bał Pana swego Boga. Co to znaczy? – Miej ogromny szacunek do tego słowa i do Pana. To nie jest twój kolega. To najlepszy Przyjaciel, któremu należy się szacunek. Złożę głęboki ukłon przed Bogiem, pełen szacunku i poruszenia serca. Szacunek wobec Boga przynosi właściwe podejście do ludzi. Brak szacunku do Boga sprawia, że niektórych ludzi traktujemy przedmiotowo, że niektóre osoby liczą się o tyle, o ile spełniają nasze oczekiwania, a jak nie są na nasz obraz i podobieństwo, traktujemy je jak śmieci. Oczywiście, nie powiemy tego wprost, ale tak będziemy się zachowywać wobec tych osób.

Ogromny szacunek do Pana daje właściwą relację do człowieka.

Będziesz się bał Pana swego Boga, będziesz Mu służył i na Jego imię będziesz przysięgał. To znaczy, wobec Jego obecności będziesz się zobowiązywał do życia dalej. Boże, tylko w Twojej obecności zobowiązuję się do życia. Tylko dzięki temu, że Ty jesteś obok mnie, chcę żyć. Tylko dlatego, że dałeś mi dzień, będę żyć. Wzbudzaj we mnie nowe motywacje, nowe inspiracje do życia, bo Cię kocham, mocy moja – mówi psalmista.

Panie, opoko moja i twierdzo, mój wybawicielu; Boże, skało moja, na którą się chronię, tarczo moja, mocy zbawienia mego i moja obrono.

Kto z nas nie miał takich chwil, kiedy Bóg rzeczywiście był jak skała, nie odpowiadał na modlitwy… A jednak wtedy jest tarczą, na którą można się powołać, skałą, na którą trzeba się wdrapać. Mamy czekać na tej zimnej skale i tam się schronić, bo na takie chwile rzeczywiście Bóg powinien być jak skała. Kiedy już zawiodły wszystkie znajomości, pomoce, ludzkie sposoby, wówczas zostaje tylko Bóg – skała. Wdrapuję się na Niego i czekam.

Wzywałem Pana w moim utrapieniu, wołałem do mojego Boga; i głos mój usłyszał ze swojej świątyni, dotarł mój krzyk do Jego uszu. Ze skały wołam i dociera krzyk do Jego uszu.

Następuje odświętny moment pewnego podsumowania i zobowiązania ludzi do wierności słowu we wszystkich okolicznościach życia. Czy się kładę spać, czy wstaję rano – modlę się, dobrze by było i w południe się pomodlić, i ruszając w drogę, i wracając, i w podróży. Świadomość obecności Pana nie utrudnia nam życia, nie krępuje go. Nie sprawia, że życie staje się oderwane od rzeczywistości, ale czyni je realnym. Świadomość tego, dla kogo znoszę niewygodnego szefa, podwładnego, trudną sytuację, przykre zdarzenie, pomaga żyć. Nie utrudnia życia.

Naród Wybrany otrzymuje zobowiązanie i ostrzeżenie: strzeż się, byś czasem nie zapomniał o wierności Bożemu słowu. A wierność słowu owocuje pomyślnością, jaką daje Bóg także w widzialnych znakach. Nic nie dzieje się przypadkowo dla tego, kto uwierzył, kto przejął się Bożym słowem. Jego życie obfituje jeszcze w niezwykłe przemiany, to znaczy w uzdrowienie spojrzenia na świat, uzdrowienie serca z różnych dolegliwości, chorób, zranień.

W dzisiejszym fragmencie Ewangelii Chrystus, wracając z góry Tabor, spotyka się z komplikacjami. Powodują je Jego wyznawcy. Niewykluczone, że uczniowie przeżyli jakąś słowną potyczkę z faryzeuszami czy uczonymi w Piśmie, którzy mogli z nich drwić: Cóż, nie potraficie pomóc. Jest tu człowiek chory na epilepsję, bardzo cierpi, wpada w ogień, w wodę, a wy nie możecie go uzdrowić… Coś jest z wami nie tak…

Niewykluczone, że uczniowie przeżyli swego rodzaju kompromitację – o czym też świadczy fakt, że po interwencji Jezusa poprosili Go na stronę. Tak głupio trochę mówić wprost, że się nie dochowało wierności słowu, że się nie uwierzyło do końca, że się podeszło do słowa bez wiary. Głupio powiedzieć wprost, trzeba Pana wziąć na osobność.

Wtedy uczniowie zbliżyli się do Jezusa na osobności i pytali: «Dlaczego my nie mogliśmy go wypędzić»?

To jest ta komplikacja. Z niewiernością w podejściu do słowa spotyka się też Jezus. Przenosząc to na nasz grunt, moglibyśmy powiedzieć: tak, przeczytam, bo przeczytam, ale żeby to słowo coś zmieniło w moim sercu, w moim życiu, żeby mnie uzdrowiło wewnętrznie, to taki pewny do końca nie jestem… Wtedy następują drwiny otoczenia: Co ci przychodzi z tego chodzenia do kościoła?… Co ty masz z tych rozważań słowa?... Daj sobie spokój… Co ci to daje, to jest marnowanie czasu…

Kpiny otoczenia to sytuacja uczniów. Sprawa się skomplikowała, bo słowo od razu się nie spełniło, bo czegoś brakło. Jezus również w tę komplikację wchodzi i to nie po to, by pogłaskać uczniów, tylko powiedzieć bardzo wyraźnie: Plemię niewierne i przewrotne! Ależ macie przewrotne serca. Kiedy się wam podoba, to lgniecie do słowa i wierzycie w nie, a kiedy wam się coś stanie, przyjdzie jakaś niewygoda, to podchodzicie do niego formalnie i obrzędowo. Przeczytać, zobaczyć, co tam jest, ale żeby wejść głębiej, to niewygodne. Kiedyś się układało, teraz nie będę w to wchodzić… Wystarczy, że przeczytam tak powierzchownie…

Plemię niewierne i przewrotne! Dopóki jeszcze mam być z wami: dopóki mam was cierpieć?

Jezus wypowiada mocne słowa, których bardzo często potrzebujemy i za którymi także powinniśmy tęsknić, szczególnie wtedy, kiedy tak się już zmęczyliśmy obracaniem wokół siebie i kręceniem filmu na podstawie własnego scenariusza, że naprawdę by się nam przydały. Trzeba o nie zabiegać, a nawet prosić: Wstrząśnij mną przez mocne wydarzenie! Panie, zobacz, jest za dobrze, żeby było dobrze. Coś mi się w sobie nie podoba. Coś jest nie tak. Panie, wstrząśnij mną i pozwól mi usłyszeć surowy ton Twojego głosu: Plemię przewrotne i niewierne! Pozwól mi to odkryć w kontekście mojego życia.

Jezus oczywiście czyni to z mądrej miłości, która dopasowuje się do tej sytuacji. On pomaga zakłopotanemu ojcu i jego synowi. Bardzo surowo rozkazuje złemu duchowi, aby opuścił chłopca. Po takiej mocnej interwencji Jezusa chłopiec odzyskuje zdrowie.

Droga siostro i drogi bracie, są sytuacje, kiedy potrzebna jest ostra i surowa interwencja Jezusa. Trzeba ciąć, bo sprawy idą za daleko.

Czy ja wierzę, że takie sytuacje są mi też potrzebne? A może mam wtedy najwięcej pretensji, oporów, swoich wersji wydarzeń?

Panie Jezu, w Betlejem to ja Cię przyjmę o każdej godzinie… Jezus malusieńki… Mogę Ci to śpiewać przez cały rok. Kładąc się spać, wstając ze snu, w podróży… Obrazkami malutkiego Pana Jezusa mogę powyklejać cały pokój… Natomiast ten cierpiący, przechodzący przez Krzyż, już nie jest tak wygodny. Jeśli już, to wtedy, kiedy ja uznam to za stosowne... Broń Cię, Panie Boże, żebyś przyszedł wtedy, kiedy nie będę gotowy, kiedy nie będę myślał, że tak powinno być, kiedy mam inne zdanie na ten temat… Wtedy to Cię broń Boże, żebyś przychodził…

Bardzo zasadnicze pytanie do nas: Ile jest we mnie gotowości, choćby nawet w przeżywanej teraz sytuacji, do przyjęcia surowej interwencji Jezusa?

Surowy Jezus. To takie niemodne… Proszę księdza, ludzie do kościoła przestaną chodzić, jeśli ksiądz będzie mówił o surowym Jezusie, takim, który wymaga… Takim, który przychodzi wtedy, kiedy jest najlepszy moment na przyjście, a nie wtedy, kiedy ustalimy, że powinien przyjść…

Podczas badania przyczyn odejść od kościoła anglikańskiego wyszło czarno na białym, że księża nie głosili radykalnych wymogów Ewangelii. Szli na coraz większe ustępstwa. Tu możecie sobie odpuścić, na to możecie machnąć ręką, tu wyświęcimy kobiety… Zabrakło surowości i determinacji podawanej z miłością. Nie chodzi o to, by wyjść w niedzielę na ambonę i zrzucić na ludzi wagon z czarnym węglem, obarczyć ich ciężarem nie do uniesienia, a samemu palcem nie kiwnąć. Trzeba z tym żyć. Trzeba postępować surowo, zdecydowanie, ostro, nieraz oschle, skoro sprawy zaszły tak daleko i mówienie: Pan Bóg cię kocha, całuje cię, tuli, już nie pomoże. Jesteśmy zaślinieni interpretacją Ewangelii w kluczu czułości. Potrzeba surowości.

Czy jestem gotowy na surowość w obecnej mojej sytuacji, czy też powiem: nie, nie, nie teraz?

Czy jestem gotowy uwierzyć, że jeżeli nawet Pan obchodzi się ze mną w sposób surowy, to robi to z miłości – z mądrej miłości, która nie działa głupio, naiwnie, prostacko, ale dopasowuje się do mojej sytuacji życia?

Plemię przewrotne! Co za wyznawcy! Słuchają słowa, a nic z tego nie wynoszą! Przychodzą, a nic z tego nie wynika! Plemię przewrotne i niewierne!

Surowość też jest nam potrzebna. I to nie tylko polegająca na tym, że ksiądz użyje sobie podczas kazania, żeby obudzić część słuchaczy, ale taka, która zmobilizuje do wejścia w głębię słowa, która rzeczywiście do nas przemówi.

Gdzie jest potrzebna surowość?

Gdzie stawiam opór surowym słowom Jezusa, Jego podejściu ze skalpelem, żeby przeciąć?

Gdzie wyrażam łaskawie zgodę na przyjście Jezusa, a gdzie tej zgody absolutnie nie ma? Oczywiście, ja powiem: Przyjdź, Panie Jezu, ale podświadomie robię wszystko, żeby do tego nie dopuścić. To zresztą widać – jestem zamknięty, dwulicowy, obłudny, kłamliwy, gracz, aktor, pobożniś na pokaz.

Jezus rozkazał mu surowo i zły duch opuścił go. Od owej pory chłopiec odzyskał zdrowie. Surowość tryska zdrowiem.

Uczniowie pytając na osobności o przyczyny braku efektu ich posługi, słyszą: Z powodu małej wiary waszej. Krótko. Jak to, my mamy małą wiarę?... Tak, my. Ten, kto ma małą wiarę, to ten, kto odkrył swoją właściwą pozycję wobec Boga. To ten, który się Go boi, który ma ogromny do Niego szacunek.

Ktoś po rekolekcjach mówi: Wie ksiądz, co odkryłem? – Że jeszcze mnóstwo roboty przede mną. Wiele potrzeba, żeby się zbliżyć do Pana. Wcale nie jest to przygnębiające, mimo cięższego oddechu, który gdzieś tu się pojawił. To jest radosna nowina. Czeka nas przygoda z Panem, który usilnie nad nami pracuje, żebyśmy się mogli na wieki cieszyć Jego bliskością.

Zaprawdę powiadam wam: Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: "Przesuń się stąd tam", i przesunie się.

Rzeczy niebywałe. Góry dla Izraelitów są nie do ruszenia. Jedynie Bóg może je ruszyć. Ufność pokładana w Bogu sprawia, że Bóg przenosi góry – żeby czasem nie wpaść w przekonanie, jakiej to ja nie mam teraz wiary.

Ufność pokładana w Bogu sprawia, że Bóg przenosi góry – góry mojego egoizmu, góry moich uprzedzeń, góry mojego kłamstwa, dwulicowości, góry mojej rzekomej bliskości z Bogiem, góry lenistwa – śmierdzącego lenistwa duchowego, przyzwyczajeń i innych plugastw.

Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: "Przesuń się stąd tam", i przesunie się. I nic niemożliwego nie będzie dla was» .

To mówi Jezus. A jak On mówi, to tak jest.

Pozdrawiam w Panu –

ks. Leszek Starczewski.